Samorządy chcą prawa do odmowy udzielenia informacji, jeśli wniosek uznają za uporczywy lub komercyjny. To test systemu – czy urzędy służą obywatelom, czy sobie.
Jawność w odwrocie – czy urzędnicy chcą ograniczyć prawo do informacji publicznej?
Prawo do informacji publicznej to jedno z tych narzędzi, które pozwalają obywatelom patrzeć władzy na ręce. Każdy może zapytać, jak wydawane są publiczne pieniądze, kto dostał zlecenie, ile kosztowała inwestycja czy na co idą środki z lokalnego budżetu.
Teraz jednak samorządy chcą to zmienić. Pod koniec października 2025 r. strona samorządowa Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego (KWRiST) zaproponowała, by do ustawy wprowadzić przepis pozwalający odmówić udostępnienia informacji, jeśli urząd uzna, że wniosek jest „uporczywy, powtarzający się, nadmierny lub komercyjny”.
Autorką propozycji jest mec. Natalia Krupa z Ogólnopolskiego Porozumienia Organizacji Samorządowych. W jej ocenie ustawa z 2001 r., choć potrzebna, „została nadużyta”.
– „Ustawa o dostępie do informacji publicznej jest filarem jawności życia publicznego w Polsce. Ponad 20-letnia praktyka jej stosowania pokazuje jednak, że przepisy coraz częściej wykorzystywane są w sposób, który nie służy jawności, lecz dezorganizuje funkcjonowanie administracji” – mówiła podczas posiedzenia KWRiST.
Ograniczenie prawa do informacji publicznej – argumenty samorządów o „nadużyciach”
Samorządy twierdzą, że nie chcą ograniczać jawności, lecz bronić się przed nadużyciami. Przywołują przykłady, które mają brzmieć absurdalnie:
– „Miasto Gliwice było adresatem wniosków o dostęp do informacji publicznej od tego samego wnioskodawcy. Jeden liczył 800 pytań na 54 stronach A4, drugi – 99 pytań na pięciu stronach. Oczywistym celem nie była jawność, lecz sparaliżowanie pracy urzędu”
– tłumaczyła mecenas Krupa. Dodała też, że coraz więcej zapytań pochodzi od podmiotów komercyjnych:
– „W jednej z gmin było kilkadziesiąt wniosków rocznie od przedsiębiorcy, który prowadził portal o nazwie podobnej do strony urzędu. Publikował odpowiedzi, zarabiając na reklamach. Taka działalność wypacza sens ustawy”.
Reforma ustrojowa 1999 i wprowadzenie prawa do informacji publicznej
Prawo do informacji publicznej to nie przypadkowy akt. Ustawa z 6 września 2001 r. (Dz.U. 2001 nr 112 poz. 1198), która weszła w życie 1 stycznia 2002 r., była jednym z fundamentów nowego ustroju administracyjnego Polski po reformie z 1999 roku.
Wtedy powstał system trójstopniowy (gminy–powiaty–województwa) oraz szeroki zakres samodzielności samorządów. Aby zapobiec nadużyciom, ustawodawca wprowadził pakiet ustaw opartych na zasadzie jawności:
- ustawę o finansach publicznych (1998) – jawność wydatków,
- ustawy o samorządzie powiatowym i wojewódzkim (1998) – obowiązek informowania mieszkańców,
- ustawę o ogłaszaniu aktów normatywnych (2000) – powszechny dostęp do prawa.
Ustawa o dostępie do informacji publicznej była logicznym następstwem tego procesu: miała urzeczywistnić konstytucyjny art. 61, gwarantujący każdemu obywatelowi prawo do informacji o działalności organów władzy.
Co samorządy rozumieją przez „nadużycie prawa do informacji publicznej”?
Według samorządów, problem polega na tym, że obywatele – a zwłaszcza aktywiści i przedsiębiorcy – korzystają z prawa zbyt intensywnie. Ale w demokracji to nie problem, tylko mechanizm kontroli.
Administracja nie jest prywatną firmą, która „nie ma czasu na klientów”. To instytucja utrzymywana z publicznych pieniędzy, więc obowiązek odpowiedzi na pytania obywateli jest częścią jej funkcjonowania.
Wprowadzenie przepisu o „uporczywych” lub „nadmiernych” wnioskach oznaczałoby, że to urząd sam określa, kiedy obywatel pyta za często. W praktyce wystarczyłoby, by pytania były niewygodne lub szczegółowe – i można by je odrzucić.

Czy ograniczenie jawności to ochrona urzędów, czy objaw lenistwa administracji?
Samorządy argumentują, że nie chcą likwidować jawności, tylko chronić swoje zasoby i pracowników. Ale krytycy pytają: czy naprawdę chodzi o ochronę, czy raczej o zmęczenie pytaniami obywateli?
Prawo do informacji publicznej od 2002 roku było jednym z niewielu narzędzi, które pozwalały obywatelom rozliczać władzę lokalną – pytać o umowy, inwestycje, wynagrodzenia, przetargi. Jeśli dziś urzędnicy mówią, że nie nadążają z odpowiedziami, to może nie problem leży w obywatelach, tylko w strukturze administracji, która nie nauczyła się być otwarta.
Warto przypomnieć, że zgodnie z ustawą:
- wniosek o informację publiczną nie wymaga uzasadnienia,
- odpowiedź powinna być udzielona bez zbędnej zwłoki,
- każdy urząd może publikować informacje w Biuletynie Informacji Publicznej, ograniczając liczbę indywidualnych zapytań.
Jak zmiany w ustawie mogą uderzyć w obywatelskie prawo do informacji
Jeżeli samorządy uzyskają możliwość odmawiania odpowiedzi według własnej oceny, będzie to pierwsze realne ograniczenie ustawy od jej wejścia w życie.
To oznacza, że urzędnicy zyskają prawo do arbitralnego decydowania, czy obywatel ma prawo do informacji w danej sprawie — i to oni będą mogli określić, czy pytanie jest „uporczywe”, „nadmierne” albo „nadużywane”.
W praktyce więc nie sąd, nie niezależny organ, lecz sam urząd oceniałby, czy obywatel zadał zbyt wiele pytań i czy jego dociekliwość mieści się w granicach „dopuszczalnej ciekawości”.
To odwrócenie logiki prawa: władza, która ma być kontrolowana, staje się sędzią we własnej sprawie.
Skutki mogą być daleko poważniejsze niż biurokratyczne:
- Obywatele stracą skuteczne narzędzie kontroli nad władzą lokalną.
- Urzędy zyskają pretekst do nieudzielania informacji niewygodnych.
- Każdy, kto zapyta zbyt szczegółowo, zostanie uznany za „uporczywego”.
W efekcie jawność życia publicznego może stać się pustym hasłem – konstytucyjną obietnicą, która przestanie działać w praktyce.
Cytaty z mecenas Krupy – jak samorządy tłumaczą ograniczenia
W wypowiedziach mec. Natalii Krupy da się odczuć podwójną narrację: oficjalnie – troskę o sprawność urzędów, w praktyce – chęć odzyskania kontroli nad tym, kto i o co może pytać władzę.
– „Prawo do informacji nie może być wykorzystywane w sposób sprzeczny z jego celem”
– mówiła prawniczka.
– „To rozwiązanie nie ma ograniczać prawa obywateli do informacji, lecz chronić jego sens przed instrumentalnym wykorzystywaniem w sposób, który szkodzi interesowi publicznemu”
– dodała.
Tyle że rodzi się zasadnicze pytanie: kto ma określać cel tego prawa, jego sens i – co najważniejsze – interes publiczny?
Czy powinien to robić obywatel, który korzysta z konstytucyjnego prawa do informacji, czy urząd, który na mocy Konstytucji RP ma ten dostęp zapewniać?
Art. 61 ust. 1 Konstytucji mówi jasno: „Każdemu zapewnia się prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne.”
Z kolei art. 2 ust. 1 ustawy o dostępie do informacji publicznej dodaje: „Każdemu przysługuje, z zastrzeżeniem przepisów, prawo dostępu do informacji publicznej.”
Żaden z tych przepisów nie daje administracji prawa do oceniania intencji obywatela, częstotliwości jego zapytań ani stopnia „uporczywości”. Wręcz przeciwnie — prawo to ma charakter powszechny i bezwarunkowy, ograniczany jedynie w przypadkach ściśle określonych w ustawie (np. ochrona tajemnicy państwowej czy prywatności).
Jeśli więc to urzędnicy zaczną definiować, czym jest „cel” i „sens” tego prawa, doprowadzi to do odwrócenia logiki systemu. Władza, która ma być rozliczana, stanie się sędzią we własnej sprawie.
W praktyce oznaczałoby to, że prawo gwarantowane konstytucyjnie przestaje być prawem, a staje się przywilejem — udzielanym lub odbieranym uznaniowo.
I wtedy należałoby zadać kolejne pytanie: czy art. 61 Konstytucji RP ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie, jeśli o jego stosowaniu będzie decydował nie sąd, lecz urząd, którego on dotyczy?
Jawność życia publicznego to nie przywilej, tylko obowiązek władzy
Ustawa z 2001 roku powstała po to, by zapobiec takiemu myśleniu. Miała zmusić urzędy do działania w świetle dnia i dać obywatelom możliwość zadawania pytań bez strachu, że zostaną zignorowani.
Dzięki niej ujawniono wiele spraw: niegospodarność w gminach, nadużycia w przetargach, umowy zawierane bez przetargu, nagrody i premie. To nie była ciekawość – to była kontrola.
Dlatego próba ograniczenia tego prawa jest czymś więcej niż techniczną zmianą. To pytanie o filozofię państwa: czy obywatele mają prawo wiedzieć, czy urzędnicy mają prawo nie tłumaczyć się?
Ograniczenie prawa do informacji publicznej – test dla demokracji lokalnej
Prawo do informacji publicznej powstało, by obywatele mogli patrzeć władzy na ręce. Dziś samorządy chcą wprowadzić przepis, który pozwoli im oceniać, czy pytania są „zbyt natrętne”.
Można to nazwać ochroną przed nadużyciem. Ale można też zapytać prościej:
czy urzędy chcą chronić interes publiczny, czy po prostu nie chce im się odpowiadać?
Źródło: Serwis samorządowy PAP – Koniec z nadużywaniem informacji publicznej. Samorządy chcą prawa do odmowy
