Home Nasz temat Znamy wyrok Sądu Najwyższego Izby Kontroli Nadzwyczajnej. Mamy przeciek.

Znamy wyrok Sądu Najwyższego Izby Kontroli Nadzwyczajnej. Mamy przeciek.

0

Szanowni Państwo, niniejszym ogłaszam niezwykle tajny przeciek. Nie pochodzi on jednak ani z siedziby prezydenta, ani z Nowogrodzkiej, a z obszarów Brodmanna numer 8, 9, 10 i 46. Mój przeciek mówi jasno: drobne ujawnione nieprawidłowości nie wpłynęły na wynik wyborów, nominat ma zostać prezydentem, aby sprawiedliwość wobec minionej władzy pozostawała należycie miłosierna. Możecie więc spać spokojnie – jest jak jest.


1. Kim są sędziowie z Izby Kontroli Nadzwyczajnej?

Wyrok Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN, choć formalnie jeszcze się nie ukazał, już został „przedstawiony” opinii publicznej. Prezes tejże Izby, prof. Krzysztof Wiak, w rozmowie z money.pl (20 czerwca 2025 r.) jasno zaznaczył, że „nie ma podstaw do przeliczenia głosów w całym kraju” oraz że „protesty złożone na podstawie popularnych wzorów internetowych nie będą rozpatrywane indywidualnie”. To zaskakujące o tyle, że decyzja została zapowiedziana, zanim rozpoznano materiał dowodowy. Już sama ta wypowiedź rodzi pytania o zgodność z zasadami etyki sędziowskiej, która wprost wskazuje:

„Sędzia powinien powstrzymać się od wypowiedzi, które mogłyby sugerować jego stanowisko przed wydaniem orzeczenia”

(Zbiór Zasad Etyki Zawodowej Sędziów, § 11 ust. 2).

Dodajmy: prof. Wiak został powołany na urząd sędziego SN w procedurze, którą sam Naczelny Sąd Administracyjny uznał za wadliwą. Ignorując jego orzeczenie, prezydent Andrzej Duda dokonał nominacji mimo wstrzymania jej skuteczności. To ważne, bo zgodnie z Konstytucją RP o ważności wyborów orzeka „Sąd Najwyższy”, a nie struktura obsadzona politycznie i z naruszeniem zasad konstytucyjnych.


2. Czym jest oszustwo według prawa?

Zgodnie z art. 286 Kodeksu karnego:

„Kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, doprowadza inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia […] za pomocą wprowadzenia jej w błąd […] podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do 8 lat”.

Ale przecież w wyborach nie chodzi o pieniądze – czyż nie? Otóż niekoniecznie. Korzyść może mieć także charakter niemajątkowy, jeżeli np. prowadzi do zdobycia stanowiska publicznego. Co więcej – katalog zdarzeń, które mogą być uznane za oszustwo, jest otwarty. To nie kodeks wymienia wszystkie możliwe przypadki – to sąd decyduje, czy zachowanie stanowi oszustwo. Jak ujął to Sąd Najwyższy w orzeczeniu z dnia 3 kwietnia 2019 r. (II KK 135/18):

„Oszustwo może przybrać różne postaci, nie tylko bezpośredniego wprowadzenia w błąd, lecz także działania w warunkach świadomego wykorzystania błędnego przekonania drugiej strony”.

Jeśli więc władza polityczna organizuje struktury, szkoli je z technik manipulacji procesem wyborczym i zastrzega, że nie wolno mówić o tych szkoleniach, bo będą „obserwowani” – to mamy do czynienia z próbą ukrycia zamiaru. To klasyczna przesłanka oszustwa. Tak zwana aplikacja Mateckiego, stała się narzędziem operacyjnym, służącym komunikacji pomiędzy członkami komisji wyborczych a sztabem politycznym – co również stanowi poważne naruszenie Kodeksu wyborczego.


3. Psychologia wspólnoty – czemu działamy irracjonalnie?

Wybory to święto demokracji, ale również poligon dla psychologii społecznej. To moment, w którym racjonalność jednostki ściera się z emocjami tłumu, lojalnością wobec grupy i – nierzadko – z potrzebą przynależności. Rok 2025 przyniósł nam nie tylko rekordową frekwencję, ale i powrót zjawisk znanych z podręczników do psychologii: konformizmu, dysonansu poznawczego, ślepego posłuszeństwa wobec autorytetu. W tym artykule przyglądamy się mechanizmom, które tłumaczą, czemu wykształceni i doświadczeni ludzie gotowi są w imię „większego dobra” działać irracjonalnie – a nawet niezgodnie z prawem.

Milgram, Zimbardo i Asch – instruktaż jak zbudować posłuszeństwo

Już w latach 60. Stanley Milgram udowodnił, że większość ludzi, działając pod wpływem autorytetu, jest w stanie wyrządzić krzywdę innym, nawet jeśli wewnętrznie się z tym nie zgadzają. W jego eksperymencie ponad 60% uczestników raziło „uczestnika” w drugim pokoju prądem o śmiertelnej mocy, ponieważ wydawało im się, że robią to w imię nauki i zgodnie z poleceniem osoby w białym kitlu.

Kilka lat później Philip Zimbardo, prowadząc słynny Stanfordzki Eksperyment Więzienny, pokazał, jak szybko i bezrefleksyjnie ludzie internalizują przypisane im role społeczne – strażników i więźniów – i jak drastycznie te role zmieniają ich zachowanie. Z kolei Solomon Asch udowodnił, że wystarczy presja kilku osób w grupie, by badany zmienił swój poprawny osąd na błędny – tylko po to, by nie odstawać.

Tworzenie wspólnoty – aplikacja, która łączy i dyscyplinuje

W 2025 roku struktury partyjne zastosowały mechanizmy znane z badań psychologicznych: zbudowały zamkniętą wspólnotę. Stworzyły kanały komunikacji, zorganizowały szkolenia, które przekazywały wspólny język, wspólne zagrożenie („lewicowa mafia”), a także klarowne instrukcje: jak nie dać się „zdemaskować”, co mówić i czego unikać.

Taki system sprzyja powstaniu tzw. „epistemicznej wspólnoty”, w której członkowie dzielą nie tylko wiedzę, ale też lojalność, zobowiązanie i poczucie misji. Gdy dodamy do tego mobilizującą retorykę i wizję „nocy zwycięstwa”, otrzymujemy wspólnotę gotową do działania – nawet na granicy prawa. Zwłaszcza jeśli jej członkowie są przekonani, że działają w imię „większego dobra”.

Mechanizmy racjonalizacji i wyparcia

Jak to możliwe, że wykształceni prawnicy, nauczyciele, przedsiębiorcy – ludzie, którzy w codziennym życiu stosują zasady prawa i etyki – mogą uczestniczyć w działaniach manipulacyjnych lub nielegalnych? Odpowiedzi dostarcza teoria dysonansu poznawczego Leona Festingera. Gdy działanie jest sprzeczne z wartościami, człowiek nie porzuca działania – zmienia interpretację wartości. Mówi sobie: „to nie oszustwo, to ratowanie ojczyzny”.

Psychologia zna też zjawisko „moralnego wyparcia”, opisanego przez Alberta Bandurę – polega ono na odłączeniu oceny moralnej od własnego zachowania. Dzięki temu ludzie mogą czynić zło i jednocześnie uważać się za dobrych obywateli.

Władza poprzez wspólnotę – najskuteczniejsze narzędzie sterowania

Systemy totalitarne i autorytarne od lat wiedzą, że lojalność buduje się nie na argumentach, lecz na emocjonalnych więzach grupowych. Wspólnota, która czuje się zagrożona, jest najbardziej posłuszna. Grupa, która ma wspólnego wroga, z łatwością wybacza własnym liderom błędy, a nawet przestępstwa. A jeśli jeszcze liderzy każą milczeć – milczenie staje się dowodem lojalności.

Zjawiska takie jak konformizm grupowy, efekt potwierdzenia i dysonans poznawczy są doskonale opisane w psychologii społecznej. Badania Milgrama pokazały, że ludzie są w stanie wykonywać polecenia sprzeczne z ich sumieniem, jeśli czują, że działają w imię „większego dobra”. Zimbardo udowodnił, że środowisko i struktura grupy potrafią kompletnie zniekształcić moralność jednostki. Jakie ma to znaczenia dla wyborów?

W wyborach 2025 roku stworzono wspólnotę ludzi „szkolonych” w ramach Ruchu Kontroli Wyborów instruowanych, jak „unikać oszustw” – ale w sposób, który de facto stanowił wiedzę o tym jak je przeprowadzać. Uczestnicy dostali jednoznaczne komunikaty: „nie mówcie, że byliście na szkoleniu”, „będą was obserwować”. To budowanie kultury milczenia, nie przejrzystości. Typowa cecha struktur zamkniętych.


4. Prezes Sądu Najwyższego Izby Kontroli Nadzwyczajnej jako polityk?

Jak rozumieć fakt, że jeszcze przed ogłoszeniem uchwały, prezes Wiak deklaruje: „Nie ma przepisów, które by pozwalały na ponowną weryfikację oddanych głosów tam, gdzie nikt nie dostrzegł nieprawidłowości”? Czy nie narusza to art. 129 ust. 2 Konstytucji, który wyraźnie przyznaje każdemu obywatelowi prawo do złożenia protestu? Czy nie podważa to zasad orzekania według treści zarzutów, a nie według ogólnych przesłanek politycznych?

Zasady etyki sędziowskiej, w tym § 11 ust. 1 i 2, wymagają, by sędzia „nie komentował spraw, które ma rozpoznawać”, a także „unikał wypowiedzi mogących być odebrane jako zapowiedź orzeczenia”.

Profesor Małgorzata Gersdorf, była I Prezes Sądu Najwyższego, wielokrotnie podkreślała, że

„sędzia, szczególnie Sądu Najwyższego, powinien wypowiadać się wyłącznie przez swoje orzeczenia. Każda publiczna deklaracja co do przyszłego rozstrzygnięcia godzi w niezawisłość i narusza zasadę bezstronności”

(wystąpienie na konferencji Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, 2018).

Podobne stanowisko wyraził prof. Andrzej Zoll, były prezes Trybunału Konstytucyjnego, który w rozmowie dla „Tygodnika Powszechnego” zauważył:

„Publiczne wypowiedzi sędziego zapowiadające kierunek orzeczenia podważają sens procesu. Oznaczają, że wyrok nie wynika z analizy materiału, lecz z założenia – a to jest sprzeczne z fundamentami państwa prawa.”

Także Krajowa Rada Sądownictwa w opinii z 2017 roku wskazywała, że „sędzia powinien powstrzymać się od komentowania spraw toczących się przed sądem, zwłaszcza gdy istnieje choćby pozór konfliktu interesów politycznych.”

W tym kontekście wypowiedzi neosędziego – prezesa Wiaka, przybierają formę politycznego komentarza, a nie zapowiedzi niezależnego, bezstronnego orzeczenia. Jeśli prezes Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN publicznie z góry wyklucza możliwość ponownego przeliczenia głosów, zanim sąd zapozna się z treścią protestów, to trudno nie uznać, że jego rola przestała być sędziowska – a stała się rzecznicza wobec pewnej opcji politycznej.

To nie tylko zagrożenie dla wizerunku sądownictwa. To realne naruszenie konstytucyjnej zasady trójpodziału władzy (art. 10 Konstytucji RP) oraz niezawisłości sędziowskiej (art. 178 ust. 1). Jak mówił sędzia SN w stanie spoczynku, prof. Włodzimierz Wróbel: „Kiedy sąd zaczyna mówić językiem polityka, kończy się sąd, a zaczyna teatr”.

Ten teatr – niestety – właśnie oglądamy.


Czytaj też: 18-letnia Oliwia wygrała walkę o życie. Walkę o sprawiedliwość przegrała przez neosędziego


5. Państwo bezradne wobec złodzieja z dobrym sercem?

Wyobraźmy sobie sytuację: ktoś kradnie samochód, ale tłumaczy, że potrzebował go, by ratować życie. Czy to wystarcza, by uznać go za bohatera, a nie złodzieja? Taką logikę prezentują dziś niektórzy komentatorzy wyborczych manipulacji. Jeśli bowiem oszustwo odbywa się w imię „większego dobra” – czyli np. „ratowania Polski przed liberałami” – to czy przestaje być oszustwem? Przeciwnie – staje się tym bardziej niebezpieczne.

Prawo karne zna instytucję stanu wyższej konieczności (art. 26 § 1 k.k.), ale jej granice są bardzo wyraźne: działanie musi być konieczne dla ratowania dobra o wyższej wartości i nie może naruszać dobra równorzędnego lub bardziej chronionego. Tymczasem w przypadku manipulacji wyborczych nie mamy do czynienia z sytuacją nagłą, nieprzewidywalną i bezalternatywną – lecz z działaniami planowanymi, szkolonymi i realizowanymi w zorganizowanej formie. Trudno tu mówić o stanie wyższej konieczności – a jeszcze trudniej o bezkarności.

Problem polega na tym, że instytucje państwa często traktują takie zachowania pobłażliwie, zwłaszcza gdy sprawcy przedstawiają się jako działacze społeczni, obrońcy wartości czy „patrioci”. W praktyce prowadzi to do tzw. selektywnej reakcji państwa na przestępstwo – gdzie ściga się tych, którzy są niewygodni, a usprawiedliwia tych, którzy działają „po naszej stronie”.

Wystarczy przypomnieć liczne przypadki przestępstw motywowanych rzekomą „obroną tradycyjnych wartości” – jak napaści na osoby LGBT podczas Marszów Równości – gdzie sądy niejednokrotnie umarzały sprawy lub orzekały warunkowe umorzenia z powodu „nieznacznej społecznej szkodliwości czynu”. Podobnie w przypadku osób dewastujących mienie publiczne hasłami antyrządowymi, które były traktowane surowo – podczas gdy akty dewastacji w imię „obrony kościołów” często spotykały się z pobłażaniem.

Raport NIK z 2023 roku dotyczący efektywności ścigania przestępstw motywowanych ideologicznie wskazuje, że ponad 40% spraw o tło polityczne lub ideologiczne nie kończy się aktem oskarżenia – często z powodu „braku interesu społecznego w ściganiu”. To otwiera pole do instrumentalizacji prawa karnego.

W kontekście wyborów 2025 należy zapytać: czy tworzenie ideologicznych struktur zamkniętych w połączeniu z wykorzystywaniem nielegalnej aplikacji nie stanowi zaplanowanego działania o charakterze przestępczym? Czy twierdzenie, że intencją było „ratowanie ojczyzny” ma neutralizować odpowiedzialność karną?

Jak wskazuje prof. Ewa Łętowska:

„Moralna racjonalizacja bezprawia to wstęp do relatywizmu prawnego. Jeśli zaczniemy dzielić przestępstwa na ideowo uzasadnione i pozbawione idei – podważymy fundamenty równości wobec prawa.”

Zamiast więc analizować deklaratywne intencje sprawców, powinniśmy – jako państwo prawa – analizować skutki ich działań. A skutkiem jest podważenie uczciwości wyborów, naruszenie zaufania obywateli i degradacja konstytucyjnych gwarancji. Złodziej z dobrym sercem pozostaje złodziejem. A jeżeli nie – to znaczy, że już nie jesteśmy państwem prawa, ale wspólnotą interesów ideologicznych.


6. Cud matematyczny: 184.796 głosów

Dlaczego ta liczba jest kluczowa? Bo jeśli fałszerstwo polegało na zamianie głosu – czyli głos oddany na kandydata 2 (Rafała Trzaskowskiego) przypisano kandydatowi 1 (Karolowi Nawrockiemu) – to każdy taki przypadek wpływa podwójnie na wynik wyborów: jeden głos zostaje odebrany drugiemu kandydatowi, a jednocześnie zostaje dodany pierwszemu. W efekcie różnica między kandydatami zwiększa się o dwa głosy.

Jeśli różnica w oficjalnym wyniku wynosiła 369 591 głosów, to oznacza, że wystarczyłoby 184 796 takich przypadków zamiany, by całkowicie zneutralizować tę różnicę.

Matematycznie wygląda to tak:

  • 184 796 głosów zabranych kandydatowi 2 (Trzaskowskiemu) oznacza, że jego wynik zmniejsza się o tyle.
  • Te same 184 796 głosów przypisane kandydatowi 1 (Nawrockiemu) oznaczają, że jego wynik rośnie o tyle samo.
  • Łączna zmiana w różnicy: 184 796 × 2 = 369 592 głosy.

Oznacza to, że nawet ograniczone fałszerstwo o charakterze systemowym – np. poprzez zamianę preferencji wyborczych w systemie informatycznym lub manipulacje kartami do głosowania – mogłoby doprowadzić do całkowitej zmiany wyniku wyborów przy pozornie „niewielkiej” skali zjawiska (relatywnie do ogólnej liczby głosów).

Zupełnie inaczej wygląda to w przypadku oszustwa polegającego na unieważnieniu głosu – np. przez dopisanie krzyżyka lub niewłaściwe uznanie głosu za nieważny. Tutaj skutek jest asymetryczny:

  • Głos na kandydata 2 (Trzaskowskiego) zostaje unieważniony.
  • Nie zwiększa to jednak liczby głosów dla kandydata 1 (Nawrockiego) – po prostu jeden głos wypada z ogólnej puli ważnych głosów.
  • Aby zniwelować różnicę 369 591 głosów wyłącznie poprzez unieważnianie głosów, należałoby unieważnić właśnie tyle – pełną różnicę głosów, bo każde unieważnienie ma efekt jednokierunkowy.

W tym świetle zrozumiałe staje się, dlaczego tak duże znaczenie mają nawet relatywnie małe liczby w kontekście wyborczego oszustwa. O skali zafałszowania nie świadczy liczba wszystkich oddanych głosów, ale liczba głosów przesuniętych lub unieważnionych w sposób celowy – a tych, przy zorganizowanym działaniu, nie trzeba aż tak wiele, by zmienić końcowy wynik, wystarczy mniej niż 6 głosów przesuniętych na jedną komisję. Tymczasem po przeliczeniu głosów tylko w 8 komisach kandydat Rafał Trzaskowski otrzymał niemal 3.000 głosów więcej!

Dlatego też szczegółowa analiza protestów, nawet jeśli ich treść jest powtarzalna i bazuje na wzorcu, jest konieczna – ponieważ powtarzalność błędów w liczeniu głosów może być właśnie dowodem skali zorganizowanego działania przestępczego, a nie argumentem przeciwko rozpoznaniu skarg.


7. Czy „dziś w nocy wygramy” to instrukcja do działania?

Słowa Karola Nawrockiego z wieczoru wyborczego: „Dziś w nocy wygramy” – to tylko metafora i wiara w sukces, czy raczej hasło bojowe?. Jeśli pierwsze wyniki po godzinie 21:00 wskazywały na wygraną Rafała Trzaskowskiego, a rano wszystko się zmieniło, to pytanie brzmi: co wydarzyło się nocą?


8. Dlaczego nie wolno przeliczyć głosów?

Podobnie jak nie istnieje literalny przepis nakazujący przeliczenie wszystkich głosów w skali kraju, tak samo nie istnieje katalog zamknięty okoliczności, które przesądzają o tym, czy doszło do kradzieży, oszustwa lub manipulacji – w szczególności w kontekście wyborów. Ustawodawca celowo stosuje katalogi otwarte – zarówno w prawie karnym (np. przy oszustwie z art. 286 k.k.), jak i w konstytucyjnych uprawnieniach obywateli – właśnie po to, aby możliwe było dostosowanie prawa do rzeczywistości. Oświadczenie prezesa Wiaka, że „nie ma instytucji przeliczenia głosów w całym kraju”, nie jest więc wyrazem prawnej precyzji – lecz elementem politycznego zabarwienia, które ma wyłączyć możliwość rozliczenia.

Takie stanowisko to klasyczna manipulacja prawem: jeśli w przepisie nie wskazano wyraźnie, że „należy przeliczyć wszystkie głosy w całej Polsce”, to oznacza to – rzekomo – że nie wolno tego zrobić. Tymczasem art. 129 ust. 2 Konstytucji RP wyraźnie mówi o ocenie „ważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej” – i nie ogranicza tej oceny do „pojedynczych przypadków” czy „marginesów statystycznych”. Sąd Najwyższy ma obowiązek ocenić, czy w toku głosowania doszło do naruszeń, które mogły wpłynąć na wynik wyborów. A skoro tak – to nie tylko wolno, ale wręcz należy przeprowadzić przeliczenie, jeśli tylko istnieją przesłanki wskazujące na powtarzalność, skalę i systemowość nieprawidłowości.

Odmowa przeliczenia głosów przy masowych, powtarzalnych protestach – których złożono około 50 tysięcy – nie jest wyborem technicznym, lecz decyzją polityczną. I to decyzją obciążającą zaufanie obywateli do procesu wyborczego.

Jeśli przeliczenie głosów nie stanowi zagrożenia – a wybory były uczciwe – to powinno być neutralne, wręcz pożądane, zarówno przez stronę zwycięską, jak i przegraną. Odmowa przeliczenia głosów mimo masowych zarzutów to samoistny dowód, że zwycięzcy obawiają się wyniku takiego przeliczenia. Przecież każdy uczciwy akt wyborczy powinien obronić się weryfikacją. A skoro nie wolno nawet sprawdzić – to oznacza, że coś ukryto.

W tym miejscu warto przywołać mechanizmy znane z psychologii społecznej i propagandy. Obrońcy fałszerstwa najpierw minimalizują zjawisko („to incydent”), potem relatywizują („inni też tak robią”), następnie przenoszą odpowiedzialność („to wina systemu, nie ludzi”), a ostatecznie – moralizują („oszustwo w dobrej sprawie nie jest oszustwem”).

To klasyczna technika stopniowego oswajania społeczeństwa z nieprawidłowościami – tzw. efekt normalizacji odstępstwa. Psychologowie tacy jak Albert Bandura opisywali ten proces jako moralne rozłączenie: człowiek może akceptować łamanie norm, jeśli przekona siebie (lub zostanie przekonany), że działa w imię wyższej wartości. Podobny mechanizm działał w badaniach Leona Festingera nad dysonansem poznawczym – kiedy przekonania są sprzeczne z rzeczywistością, jednostka zmienia sposób postrzegania faktów, by uniknąć napięcia psychicznego.

W praktyce oznacza to, że społeczeństwo krok po kroku przyzwyczajane jest do oszustwa – najpierw jako wyjątku, potem jako reguły, a w końcu jako uzasadnionego obowiązku. W imię „większego dobra” zacierają się granice między prawem a lojalnością partyjną.

Tymczasem głos zabrał także minister sprawiedliwości Adam Bodnar:

„W sprawie protestów wyborczych, a także ważności wyborów nie powinni orzekać sędziowie Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. Konieczność rozstrzygnięcia tej kwestii przez prawidłowo powołanych sędziów wyraziła także PKW w opublikowanym wczoraj sprawozdaniu z wyborów prezydenckich.”

„Sędziowie Izby KNiSP nie spełniają wymogu niezawisłości i bezstronności, a sama Izba nie jest sądem w rozumieniu Konstytucji. Jej orzeczenia nie mogą więc mieć waloru orzeczeń Sądu Najwyższego. Potwierdziły to ETPCz, TSUE, a także Sąd Najwyższy RP.”

„Skoro Konstytucja przyznaje obywatelom prawo do zgłaszania protestów, to powinien je rozpoznawać organ, do którego mają zaufanie – niezależny Sąd Najwyższy.”

Jeśli więc jedynym argumentem za odrzuceniem protestów jest to, że „to niemożliwe”, a jedyną przesłanką za niewzruszalnością wyniku – że „system nie przewiduje weryfikacji” – to nie mamy już do czynienia z państwem prawa, ale z jego atrapą.

W istocie, domagać się przeliczenia głosów powinni wszyscy – zarówno zwolennicy kandydata 1 (Karola Nawrockiego), jak i 2 (Rafała Trzaskowskiego). Jeśli wynik był uczciwy, przeliczenie tylko go potwierdzi. Jeśli był nieuczciwy – przeliczenie to ujawni. Strach przed faktem jest więc najsilniejszym dowodem, że coś się wydarzyło i, że wydarzyło się to z pełną premedytacją.


9. Co jeśli przeliczenie ujawni nieprawidłowości?

Zagadnienie przeliczenia głosów wykracza poza arytmetykę – dotyka fundamentów zaufania obywateli do państwa. Co jeśli przeliczenie głosów ujawni dalsze liczne nieprawidłowości? Czy możemy wtedy w ogóle mówić o uczciwych wyborach? A jeśli nie – to czy wynik takich wyborów powinien być uznany za obowiązujący?

Tu pojawiają się pytania prawne i konstytucyjne. Ujawnienie licznych, powtarzalnych, udokumentowanych nieprawidłowości powinno skutkować analizą ich wpływu na wynik – i jeśli wpływ ten okaże się istotny, należy rozważyć unieważnienie wyborów. To nie jest decyzja polityczna, lecz kompetencja niezawisłego sądu – ale właśnie sądu, nie politycznych nominatów, którzy zasiadają w Izbie Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych.

Co więcej – jeśli z przeliczenia okaże się, że Rafał Trzaskowski otrzymał więcej głosów, to paradoksalnie społeczna akceptacja unieważnienia wyborów może być większa niż obecna frustracja związana z brakiem weryfikacji. W takiej sytuacji obywatele nie tylko mieliby dowód, że zostali oszukani, ale otrzymaliby też jasny komunikat, że ich głos ma znaczenie.

To jednak obszar, który wymaga szczegółowej analizy prawnej – i jak dotąd nie mamy przecieków z obszarów Brodmanna numer 8, 9, 10 i 46, by taka analiza miała być faktycznie przeprowadzona. Brak informacji w tej sprawie może więc oznaczać nie tylko brak woli prawnej, ale też brak odwagi politycznej do zmierzenia się z konsekwencjami prawdy. A to – w państwie demokratycznym – jest najbardziej niepokojącym sygnałem ze wszystkich ujawnionych do tej pory.


10. Dlaczego władza znów tylko mówi, a nie działa?

Czy to déjà vu? Znów słyszymy wielkie słowa, moralne uniesienia, konferencje prasowe, listy otwarte, a potem… cisza. Państwo – to wielkie, potężne, dzielne państwo z setkami tysięcy funkcjonariuszy, kamer, procedur i deklaracji – znów „prowadzi grę pozorów”. Bo temat jest niewygodny. Przeliczenie głosów? To przecież „polityczne”. Ustalenie, czy doszło do przestępstwa? „Nie ma takiej instytucji”. A przecież konstytucja nie mówi, że przeliczenie głosów nie jest dozwolone – mówi, że wybory mają być uczciwe i ważne.

Podobnie jak nie ma nigdzie w ustawie penalizacji „kradzieży z lodówki przez otwarte okno po godzinie 22”. A mimo to każdy sędzia wie, że to kradzież. Bo prawo nie jest katalogiem obrazków z książeczki dla dzieci. To zobowiązanie do szukania prawdy i sprawiedliwości – a nie uciekania od niej z powodu braku „instrukcji”.

Dlaczego więc politycy koalicji rządzącej znowu siedzą cicho? Bo się boją. Bo – o ironio – większość z nich bardziej boi się oskarżenia o „przekroczenie uprawnień”, niż faktu, że ktoś właśnie mógł nam ukraść demokrację. Dla wielu polityków dzisiejszej sceny największą ambicją jest „żeby nikt się nie czepiał”. Polityka „dla każdego coś miłego” skutkuje państwem, w którym dla każdego jest coś krzywego.

Ale co by było, gdyby władza nie bała się internetowych trolli, putinowskich propagandystów i facebookowych wrzasków? Co, gdyby rząd faktycznie traktował fałszerstwa wyborcze jak zbrodnię wobec państwa? Czy przewodniczący komisji, w których ujawniono nieprawidłowości, nie powinni trafić natychmiast do aresztu, co zapobiegłoby matactwom?

Czy nie należało zarządzić oględzin kart wyborczych (art. 79 §4 Kodeksu wyborczego + art. 233 Kpk – fałszywe dokumenty urzędowe)?
Co robi obecna władza? Publikuje oświadczenia. Prosi o spokój i apeluje o poczucie sprawiedliwości. Brakuje jeszcze żeby rząd zaczął wysyłać alerty sms „STOP FAŁSZERSTWOM”. A przecież dzień wcześniej Donald Tusk apelował o powołanie zespołu śledczego – i co dalej? Gdzie ten zespół? Kto nim kieruje? Jaki mają plan działania?

Władza zamiast działaniem, kieruje się obawą, że ktoś nas nazwie ich „radykalnymi rozbijaczami demokracji”, bo chcą wiedzieć, czy naprawdę więcej kart było źle policzonych.

A co z mediami? Dziś nagle ujawnianie są nowe podsłuchy między adwokatem a klientem – rzekomo dla dobra demokracji – a jednocześnie ci sami dziennikarze twierdzą, że przeliczanie głosów to zamach stanu. Może po prostu demokracja nie polega na tym, że się liczy tylko tyle głosów, ile trzeba, by partia rządząca nie czuła się zakłopotana, tym, że dała się zrobić w kuku?

I pytanie najważniejsze – czy mamy jeszcze rząd, który działa, czy tylko delegację, która chodzi po telewizjach? Bo jeśli to drugie – to może czas na nową umowę społeczną. Taką, w której demokracja to nie przywilej władzy, ale prawo obywatela.

Obudźcie się. Demokracja to nie zgoda na bycie oszukanym. I jak kiedyś powiedział ktoś znacznie mądrzejszy: „Wolność nie jest dana raz na zawsze. Trzeba ją stale zdobywać na nowo”.


11. Co na przyszłość – reforma systemu – obywatelskie skanowanie kart

Jedynym logicznym i długofalowym rozwiązaniem pozostaje reforma technologiczna procesu wyborczego. Kluczowym elementem takiej reformy powinno być obywatelskie skanowanie kart do głosowania, z wykorzystaniem dostępnych, zabezpieczonych narzędzi cyfrowych. Wynik powinien być znany z chwilą zakończenia procesu głosowania, a rola komisji sprowadzona do funkcji notariuszy – świadków zgodności procesu, a nie jego wyłącznych zarządców.

Dlaczego skanowanie kart eliminuje ryzyko oszustwa? Bo usuwa „ciemną strefę”, w której fałszerstwo się dokonuje. Obecnie proces liczenia głosów jest nieprzejrzysty, zmonopolizowany przez lokalne komisje, których skład – jak pokazały liczne protesty – nie zawsze gwarantuje bezstronność. Skanowanie przez obywateli – przed wrzuceniem karty – tworzy paralelny system dowodowy, niezależny od politycznego nadzoru.

Każdy głos staje się wtedy cyfrowym śladem – zapisanym niezależnie w zabezpieczonej chmurze, dostępnym do automatycznej agregacji, statystycznej analizy, a w razie potrzeby – do ręcznego audytu. Zachowuje się przy tym anonimowość głosowania. Obywatel ma pewność, że jego głos nie zniknął, nie został zmieniony, nie został uznany za nieważny. System tworzy również automatyczne zabezpieczenia – wykrywa nadmiarowe głosy, niezgodności sumaryczne i anomalie statystyczne (np. stuprocentową frekwencję) – np.: wygenerowaną o 21.01. Liczba zeskanowanych kart jest równa liczbie głosów na moment zamknięcia komisji wyborczej.

To rozwiązanie blokuje działania zorganizowanej wspólnoty partyjno-manipulacyjnej, która dziś działa w cieniu – wykorzystując lukę pomiędzy tajnością głosowania a brakiem jawności liczenia. Skoro głosy mają być tajne – niech będą anonimowe, ale jawne w statystyce. Skoro każdy głos ma wartość – niech każdy będzie widoczny w cyfrowym rejestrze.

Nie oznacza to końca roli komisji – oznacza jej przedefiniowanie. Członkowie komisji wyborczych pełniliby funkcję świadków procedury, nie właścicieli procesu. Wyniki liczone byłyby nie „gdzieś po nocy w klasie podstawówki”, ale na oczach wszystkich – w czasie rzeczywistym i ujawniane przez PKW z chwilą zakończenia procesu.

Jeśli władza nie potrafi lub nie chce reagować na fałszerstwa, to jedyną odpowiedzią musi być cyfrowe obywatelstwo wyborcze – system, który nie ufa nikomu, ale wszystkim pozwala sprawdzić. Tylko taki model może zbudować zaufanie, które dziś – po tym, co się wydarzyło – zostało brutalnie zniszczone.



12. Wyrok? Już go znamy – logika nie kłamie

Dorsolateralna kora przedczołowa – ośrodek logicznego myślenia – pozwala złożyć klocki faktów w jeden spójny obraz. To ona zlokalizowana jest w obszarze Brodmanna numer 8, 9, 10 i 46 daje dziś gwarantowany i pewny przeciek o tym jaka będzie treść wyroku. Wypowiedzi sędziów, działania polityków, struktury wyborcze, świadectwa uczestników i protesty – to wszystko prowadzi do jednego logicznego wniosku: wyrok już zapadł. Nie w sali sądowej, ale w strukturze, która przestała być sądem.

Tymczasem docierają do opinii publicznej informacje, że głosy oddane w wyborach prezydenckich zostały ponownie przeliczone w 13 komisjach wyborczych. To te dane – te najbardziej istotne – mają pomóc społeczeństwu zrozumieć, czy proces był uczciwy. Jak zareagował Sąd Najwyższy, a właściwie jego politycznie zależna Izba Kontroli Nadzwyczajnej?

„Stanowią tajemnicę postępowania” – ucina pytania „Gazety Wyborczej” biuro prasowe Izby i odmawia udostępnienia danych.

To nie tylko odmowa – to skala bezczelności, która wymaga osobnego komentarza. W odpowiedzi na wniosek o dostęp do informacji publicznej – czyli tego, co w demokracji powinno być oczywiste – Izba odpowiedziała, że dane są tajne. Tajne są wyniki przeliczenia kart do głosowania. W państwie demokratycznym.

Na pytanie: „Jaki jest powód utajniania prawdziwych danych, skoro te nieprawdziwe lub wątpliwe są jawne?”, rzecznik odpowiedział tylko:

„Nie jest prawdą, jakoby Sąd Najwyższy utajnił protokoły z oględzin kart do głosowania z 13 komisji.”

Ale przecież to wykręt semantyczny. Jeśli dokumentów nie ujawniono, a powodem ich nieujawnienia jest „tajemnica postępowania” – to znaczy, że są utajnione. Język prawa zamieniono tu w narzędzie mataczenia, nie przejrzystości.

Dlatego właśnie dorsolateralna kora przedczołowa – nie emocje, nie ideologia – prowadzi nas do jedynego racjonalnego wniosku. Wybory, ich weryfikacja i ogłoszony przez IKNiSP „werdykt” to nie jest akt sądownictwa. To akt politycznego spektaklu. A aktorzy – o ironio – mają na sobie togi.

Bo przecież – jak twierdzi sam prezes Izby – „Wiara w to, że odsunięcie IKNiSP rozproszy wszystkie wątpliwości, jest iście zabobonna”. Otóż nie, panie prezesie – zabobonem jest wierzyć, że sędzia, który zdradził etykę, nie wyda wyroku politycznego. A jeśli tego nie rozumie – to znaczy, że nie powinien nigdy zasiadać w strukturze wymiaru sprawiedliwości.

Wyrok zapadł. Tyle że nie w interesie sprawiedliwości, ale w interesie systemu, który zbudowano nie po to, by sądzić – ale by przykrywać fakty.

NO COMMENTS

LEAVE A REPLY

Please enter your comment!
Please enter your name here

Exit mobile version